Forum "Kraina Smoków" Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
"Pamiętnik Zabójcy"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum "Kraina Smoków" Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kerende
Ateista z Wyboru



Dołączył: 05 Cze 2007
Posty: 1982
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Białystok

PostWysłany: Pią 11:22, 17 Lip 2009    Temat postu: "Pamiętnik Zabójcy"

Proszę. Pierwsza część. Mam jeszcze dwie i mam nadzieję, że jeszcze jakieś napiszę. Jak się spodoba to zapodam następne Smile.

Dzień Pierwszy, Miesiąc Jaszczurki, Druga Era

Nazywam się Jurtang. Jestem płatnym zabójcą. Nie spodziewałbym się, że kiedykolwiek wezmę do ręki jakiś podręczny notatnik i pióro i zacznę pisać swoją… Nie wiem, jakiego użyć słowa. Biografię? Nie. To jest chyba błędne wyrażenie. Spisu aktualnych wydarzeń? To jest chyba trafniejsze. Może nazwę to Dziennikiem. Tak. To jest mój własny Dziennik. Zacznę od początku…
Mam trzydzieści osiem lat. Jestem człowiekiem. Najzwyklejszym człowiekiem. Pewnie ciekawiej byłoby jakbym był elfem. Nie. Po prostu człowiek. Mam krótkie, lekko sterczące włosy, ciemne niczym noc. Niebieskie oczy, które ewidentnie wyróżniają się na tle mej twarzy. Ostre rysy twarzy. Reszta jest normalna. Nie wyróżniałbym się za bardzo, gdyby nie te oczy. Nie raz słyszałem, że mam oczy niczym głębia oceanu. Tak głęboko jest w nich ukryta prawda, że człowiek nawet poświęcając całe swoje życie nie odnalazłby jej. Mam 178 centymetrów wzrostu. Szczupły, a przy tym dobrze zbudowany jak na zabójcę przystało.
Pewnie nasuwa się pytanie: „A co z byciem płatnym zabójcą?”. Od początku… Jestem sierotą. Nie wiem, co rodzice postanowili ze mną zrobić. Zostawili pod jakimś pierwszym lepszym domem? Może ktoś mnie odnalazł? Ktoś to złe słowo. Cidriel. Tak miała na imię moja „druga” matka. Opiekowała się mną dobrze. Zawsze było, co jeść w domu. To było najważniejsze. Przetrwać. Taki był nasz cel. Nie spodziewałem się niczego specjalnego. Nie sądziłem, że nadejdzie jakiś przełom. Jednak. Nadszedł. Cidriel była… Wiedźmą. Przynajmniej tak ludzie mówili w wiosce. Ja w to nie wierzyłem. W końcu to moja matka. Jak to możliwe? Miałem dość tego wysłuchiwania. Nie raz chciałem tam pójść i ich wszystkich wybić. Od małego tak myślałem. Nawet tak wcześnie miałem coś z zabójcy. Ludzie… Ludzie musieli w końcu coś zrobić. Czuli narastające niebezpieczeństwo z naszej strony. Do tej poru nie rozumiem jak daleko zakorzeniony jest w ludzkim umyśle egoizm. Chcieli ukarać nawet mnie! Za co? Bo tak. Bo się „bali”. Bzdura. Nie chcieli mieć następnego kłopotu na głowie! Jednakże… Pewnego dnia usłyszałem pukanie do drzwi naszej chatki. Miałem wtedy dwanaście lat. Pamiętam to jak dziś. Był gorący upalny dzień. Całe życie ratowało się przed zabójczymi promieniami słońca. Kiedy usłyszałem pukanie było południe. Nie sądziłem, że ktoś mógłby wytrwać w takim upale. Muszę dodać, że wszystkie okiennice były otwarte w domku. Inaczej byśmy się tu udusili… Kiedy w końcu otworzyłem drzwi nikogo nie było po drugiej stronie. Rozejrzałem się odruchowo. Nic. Nikogo. Żadnej żywej istoty. Zignorowałem to. Tłumaczyłem to sobie prosto. Przeciąg. Cidriel była w pokoju obok. Już coś podejrzewałem. Było… Za cicho. Wszedłem do pomieszczenia matki. To co ujrzałem w środku było wstrząsające. Przynajmniej ja to tak odczułem. Nad krzesłem gdzie leżała wiedźma stał mężczyzna. Na głowie miał kaptur. Był podobnej budowy jak ja teraz. Cały był ubrany na czarno. W dłoni trzymał zakrwawione ostrze. Krew z niego spadała powoli kropla po kropli na ziemię. Czarownica miała rozciętą szyję. Jej głowa opadła ciężko na oparcie krzesła. Była w swojej ulubionej sukni. Wełnianej sukni z lekkimi haftami. Uwielbiała ją… Teraz cały kołnierz był we krwi. Byłem przerażony. Stałem sparaliżowany w drzwiach. Co chwilę spoglądałem to na matkę, to na zabójcę. Mężczyzna obrócił się do mnie. Nie widziałem jego oczu, ale on widział mnie doskonale. Uśmiechnął się szeroko. Chciał się chyba zaśmiać jednak po chwili odpuścił sobie. Oczy odruchowo napełniły się łzami. Ocean płakał… Widać zabójca miał dylemat. Zabić mnie czy sobie odpuścić. Po chwili minął mnie, kompletnie załamanego, w drzwiach. Ruszył powoli i wyszedł z domku. Widać na mnie nie miał zlecenie, ku mojemu zaskoczeniu. Byłem święcie przekonany , że mnie też będą chcieli zabić. Widać myliłem się i to jak bardzo… Przez pewien czas słyszałem jego kroki. Potem odszedł… Nigdy go już nie znalazłem. Chciałem zemsty. Jednak nie udało mi się go odnaleźć. Po tym wszystkim, zdruzgotany spakowałem jakiś prowiant. Udało mi się znaleźć skrytkę, gdzie Cidriel chowała oszczędności. Było to całkiem niezła sumka. W końcu czterysta sztuk złota to nie jest mało. Spakowałem się do torby i ruszyłem w świat… Chodziłem po miastach. Pieniądze szybko się kończyły. Jednak miałem to szczęście, że całkiem szybko trwoniłem nauki ulicy. Uczyłem się walczyć. Najpierw pięściami, potem miecz, a na końcu moje ulubione sztylety… Kochałem te walki. Byłem coraz lepszy, szybszy, silniejszy. Nie byłem i nadal nie jestem najlepszy, ale mogę stwierdzi, że nie wiele mi brakuje. Mijały tak lata. Następny przełom nastąpił kiedy miałem dwadzieścia lat. To także dobrze pamiętam. Kiedyś po zakończonej walce na pięści podszedł do mnie zakapturzony mężczyzna. Od razu wzbudziło to we mnie negatywne emocje. Jednak przy bliższym poznaniu to na pewno nie był ten mężczyzna, który zabił moją matkę. Zapytał się mnie o chęć wstąpienia do gildii zabójców. Opowiedział mi o perspektywach, które mogło przede mną otworzyć dołączenie do nich. Jakie to mogłoby być piękne życie. Ostatnimi czasy nie powodziło mi się najlepiej. Walk było coraz mniej. Nie wiedziałem dlaczego. Może nie był to już tak opłacalny interes. Bez wahania się zgodziłem. Wyszliśmy z areny bocznym wyjściem. Poprowadził mnie ulicami Sethiris. Tak bowiem nazywało się miasto, w którym w tamtym czasie mieszkałem. Po chwili skręcił w ciemną uliczkę. Smród był nie do wytrzymania. Wiadomo było, że w takie miejsce nikt nie przyjdzie. Chyba, że klient. Otworzył następne, ciężkie drzwi. Lekko skrzypnęły. Kiedy wszedłem do środka uderzył mnie od razu ostry zapach dymu z papierosów i piwa. Mężczyzna, który mnie tam zabrał nazywał się Kurtin. Przedstawił mnie wszystkim. Pochwalił nawet opowiadając wszystkim o mych umiejętnością. Nie sądziłem, że to wszystko pójdzie mi tak łatwo. Dali mi pokój i jedzenie. Nie musiałem płacić. Wystarczyło, abym dla nich pracował. Kurtin przed wyjściem z mojego pokoju dał mi tylko jedną radę: „Zdrada kosztować będzie Ciebie życie.”. Te słowa zrozumiałem, aż za dobrze. Mijały znowu lata. Rozwijałem swoje umiejętności. Niektórzy uważali, że byłem jedyny w swoim rodzaju. Nosiłem całkowicie biały strój. Chciałem pokazać, że jestem wrogiem zabójcy w czerni. Zacząłem chodzić do miasta wykonując poważne zlecenia. Czasem musiałem wyruszyć za miasto. Podobało mi się to życie i nadal mi się podoba… Może nawet będzie mi się podobać jeszcze przez długi czas…


Koniec Dnia Pierwszego, Miesiąca jaszczurki, Drugiej Ery


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kerende
Ateista z Wyboru



Dołączył: 05 Cze 2007
Posty: 1982
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Białystok

PostWysłany: Pon 23:09, 03 Sie 2009    Temat postu:

Druga część.

Dzień Drugi, Miesiąc Jaszczurki, Era Druga

Minął kolejny dzień… Dzisiejszy dzień był spokojny. Zwykłe zlecenie kradzieży. W tym przypadku nazwanie mnie zabójcą jest po prostu mylne. Siedzę sobie teraz w moim pokoju. Nadal mieszkam w gildii. Rozłożyłem się wygodnie w krześle. Nogi położyłem na stoliku i obserwuję wijące się języki ognia. Pochłaniają powoli kolejne polano. Zaraz pewnie będę musiał dorzucić. Zrobie to teraz, aby skupić się od razu na pisaniu. Dobra. Na szczęście mam praktyczne krzesło. Ma specjalny uchwyt na kałamarz. Mimo, że to taka błahostka jest ona wielkim ułatwieniem… Powinienem pewnie napisać coś o tym jak przebiega moja praca. Jak wykonuję swoje zlecenia. Na początek może zacznę od zwykłej kradzieży… Może będę pokazywał tajniki swojej specjalizacji powoli, bez pośpiechu.
Kiedy otworzyłem dzisiaj drzwi o poranku od razu ujrzałem kopertę leżącą na ziemi. Była zapieczętowana. Następne zlecenie. Czasem miewałem ich dość. Życie zdawało mi się monotonne. Może doszedłem do takiej wprawy w tym, co robię, że nie zaczęło mi to przynosić żadnej satysfakcji? Przyjemności? Nie wiem. Nie należę do myślicieli, którzy potrafią spędzać godziny nad przemyśleniami dotyczącymi ich osoby, pracy, życia i wielu innych spraw związanych tylko z nimi. Zdają mi się egoistami. Ja nim nie jestem. Powoli, a wręcz z jakąś niespodziewaną delikatnością otworzyłem ją:

„Drogi Jurtangrze.
Przekazuję w twoje ręce następne zlecenie. Nie zmęczysz się przy tym aż tak strasznie. Zwykła kradzież. Pragnę podkreślić, że klient prosił o jak największą dyskrecję i niezauważalność dokonanego czynu. Mam nadzieję, że nie zaskoczyło to Ciebie.
Pozdrawiam,
Fili.”
Fili to nasza… Nie wiem jak to nazwać. Dyspozytorka? Tak. Można powiedzieć, że ona jest tu szefową, choć na to nie wygląda. Trzyma nas twardo i pilnuje całego interesu. Nie wiem, co byśmy zrobili bez niej. Kiedy zobaczyłem dane osobowe i dodatkowe informacje o ofierze myślałem, że to jakiś dowcip.
„Imię: Vincent
Nazwisko: von Grischter
Opis: Wzrost 160 cm. Gruby jak na bogacza przystało. Niebieskie oczy. Łysy. Bez zarostu.
Ubiór: Zazwyczaj ma na sobie ubranie, dzięki któremu wyróżnia się z tłumu. Łatwo go dojrzeć. Na głowie zawsze nosi czerwony, wełniany beret z włożonym białym piórem.
Lokalizacja celu: Na godzinę 15 ma umówione spotkanie z niejakim Kristem pod bankiem Literna. Nazwisko nie jest nam znane. Owy Krist ma przekazać mu ważną paczkę.
Zadanie: Przechwycić paczkę.
Uwagi dotyczące zadania: Pozostać niezauważonym, nie używać przemocy wobec Vincenta von Grischtera”
Po przeczytaniu tego z ust od razu wyrwało mi się soczyste: „Cholera…”. Vincent jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Dobrze wiedziałem, czym może grozić bycie zauważonym przez niego. Jeśli mnie złapią to zginę od razu. Jeśli dojrzy mnie straż to nie wiem czy będę w stanie uciec. Cała akcja musiała zostać przeprowadzona idealnie.
Była godzina 14. Ubrany w biel sprawdzałem jeszcze całe uzbrojenie. Uzbrojenie… Widać pokazuje mi się przyzwyczajenie. Na tą misję nie wziąłem żadnej broni. Tu musiałem polegać tylko na moich umiejętnościach. Żadna broń by mi się tu nie zdała. Spokojnie otworzyłem okno. Stanąłem na parapecie i rozejrzał się. Słońce było lekko schowane za chmurami. Ciemniejsze chmury sunęły powoli ku miastu. Wiedziałem, że wracać będę w towarzystwie kropel deszczu. Spojrzałem w dół. Na ulicy jak zwykle był ruch. Mocno wybiłem się z parapetu. Skoczyłem w kierunku drugiego budynku. Był on trochę niżej, więc mogłem spokojnie wylądować. Stałem tam przez chwilę. Obróciłem się i spojrzałem na okno. Fili już zamykała okno. Uśmiechnęła się do mnie. Żartobliwie jej zasalutowałem i ruszyłem przed siebie. Miałem niewiele czasu. Jak szalony ruszyłem po dachach miasta. Czasem jakaś dachówka się po chichu osunęła, a głośno rozbiła się na dole, ale ja nie zwracałem na to uwagi. My, zabójcy, jesteśmy niczym cienie w oczach zwykłego przechodnia. Nie dojrzą nas. Nie mają szans. Nie wiem czy wpływa na to nasza prędkość poruszania się czy ich ignorancja. Nie interesuje mnie to. Ważne, że nie zwracają na mnie uwagi. To mnie interesuje. Po jakichś 15 minutach stałem już na dachu banku. Obserwowałem uważnie ulicę. Każda taka akcja budzi we mnie pewne podekscytowanie. Prawda. W moich oczach mój zawód to rutyna, ale widać organizm sądzi inaczej. Kucnąłem sobie i obserwowałem każdą postać przechodzącą koło banku. Przed bankiem rośnie ogromny dąb. Tam widziałem jak parę osób usiadło na ławeczkach usiłując schować się przed lekką mżawką, która przed chwilką zaczęła padać. Jest. Pomyślałem, ale miałem wrażenie jakbym powiedział to nagłos. Gruby jegomość sunący powoli ulicą. Piórko włożone w beret lekko się przechyliło od ciężaru wody. Stanął pod drzwiami banku. Nie wchodził. Czekał. Ja czekałem razem z nim. Byłem niczym tafla wody będąca lustrem. Oczekiwałem tylko na dobry moment do poruszenia się. Musiał mnie dotknąć. Tym dotknięciem była przekazana w jego ręce paczuszka przez szybką idącego faceta. Pewnie to był ten Krist. Mało mnie interesował. Dotknął mnie, a tafla zaczęła robić swoje. Podążałem za nim powoli idąc po dachu. Po chwili skręcił w wąską uliczkę. To była okazja. Przeskoczyłem uliczkę i znajdowałem się już na drugim dachu. Niedaleko był zakręt. Nie wiedziałem jeszcze jak zabrać mu tą paczkę. Ruszyłem po dachu. Zeskoczyłem na znajdujący się poniżej zabudowany balkon. Powoli schodziłem po nim, aż w końcu zeskoczyłem na ziemię. Teraz musiałem improwizować… Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś rzeczy, która pomogłaby w wykonaniu zadania. Znalazłem rzecz, której nigdy nie spodziewałbym się tutaj, a tym bardziej w tak dobrym stanie. W trawie leżał kufel. Jakby nigdy nic spoglądał na mnie swoimi szklanymi oczami. Wiedziałem, co już zrobię. Złapałem kufel i zacząłem śpiewać jakąś wesołą melodyjkę.
„Hej! Ho! Wesoły jest los pijaka!
Kufel za kuflem!
Panna za panną!
Żywot jest nasz!
Czerpiemy z niego wszystko!”
Z tą wesołą pieśnią na ustach ruszyłem przed siebie lekko się zataczając. Miałem nadzieję, że spotkam z nim się równo na zakręcie. A jak. Miałem rację. Wesoły pijaczek, w którego rolę się wcieliłem, wpadł z całym impetem, jaki mógł tylko ze swego „zmęczonego” ciała uzyskać. Vincent padł na ziemię ciężko wypuszczając z ręki mała paczuszkę. Leżała na ziemi za nim. Ja udając, że chcę jeszcze złapać równowagę zrobiłem słaniając się ku ziemi parę kroków do przodu. „Wyłowiłem” paczuszkę i złapałem ją do kufla.
-Prze… Prze…- starałem się wykrztusić z siebie tak skomplikowane słowo jak: „Przepraszam”- Przeprasz… Sz… Sz… Wybacz! I ruszyłem trochę już szybciej do przodu z tą samą pieśnią na ustach. Kiedy tylko wyszedłem z uliczki ruszyłem już normalnie. Paczuszkę włożyłem za pazuchę, a kufel wyrzuciłem. Po chwili usłyszałem krzyk z uliczki. Uśmiechnąłem się lekko. Narzuciłem kaptur i ruszyłem spokojnie przed siebie. Kiedy wszedłem do Gildii nie zdołałem wypowiedzieć, ani słowa. Od razu usłyszałem:
-I jak?- to była Fili.- Masz?
-Tak, tak…- wyjąłem „zlecenie”- Proszę.
-Dobra. Idź do siebie. Do jutra.
-Co? Już nic nie ma?- właśnie brak zleceń najbardziej mnie denerwuje.-
-Nic, a nic. To co było rozdałam reszcie chłopaków.- uśmiechnęła się szeroko. Widać zauważyła irytację malującą się na mojej twarzy.
-Te miasto schodzi na psy…- szepnąłem i ruszyłem do pokoju.


Koniec Dnia Drugiego, Miesiąca Jaszczurki, Drugiej Ery


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum "Kraina Smoków" Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1